Opisy. Główna bohaterka to czternastoletnia księżniczka, Achnes. Za wszelką cenę chce odnaleźć swoją matkę, Nefertiti, wygnaną z pałacu przez własnego męża, faraona Echnatona. Towarzyszy jej Tutem, późniejszy faraon Tutenhamon.
Opis filmu. Starzejący się zbieracz bambusu w jednej z łodyg rośliny znajduje malutką dziewczynkę. Bierze ją za księżniczkę zesłaną mu przez niebiosa jako błogosławieństwo. Wraz z żoną wychowują ją jak własną córkę. Z czasem dziewczynka wyrasta na piękną kobietę. Otoczona mnóstwem adoratorów konsekwentnie odrzuca
Księżniczka i żołnierz Telekamery Tele Tygodnia 2023 Rozrywka Program zaprasza na 26. galę wręczenia Telekamer "Tele Tygodnia" - najważniejsze telewizyjne wydarzenie roku.
Vay Tiền Nhanh.
Mówi się, że Isabelle Huppert potrafi zagrać wszystko. W ciągu kilkudziesięcioletniej kariery udowadniała to wielokrotnie. We Francji jest ikoną, ale rozgłos na całym świecie przyniosła jej tytułowa rola w „Pianistce” Michaela Hanekego. Dziś mistrzowski duet H&H powraca na ekrany komedią „Happy End”. Tekst: Olga Sztern Rolę Michèle Leblanc w „Elle” Paula Verhoevena odrzuciły Julianne Moore, Nicole Kidman i Sharon Stone. Isabelle Huppert rolę przyjęła. I została za nią nominowana do Oscara. To Sharon Stone pracowała z holenderskim reżyserem na planie „Nagiego instynktu”. Verhoeven już wtedy oskarżany był o seksizm, wydaje się jednak, że nie to było głównym powodem, dla którego najwybitniejsze hollywoodzkie aktorki nie zdecydowały się u niego zagrać. Prawdopodobnie zwyczajnie bały się reakcji publiczności i środowiska na kontrowersyjny film, na który – podobno – w Fabryce Snów nikt nie chciał dać pieniędzy. Też ze strachu. I nic dziwnego. „Elle” zaczyna się od sceny gwałtu na Michèle, która postanawia nie zgłaszać się na policję, tylko poszukać mężczyzny, który ją skrzywdził. Jej motywacją nie jest jednak chęć wymierzenia sprawiedliwości ani zemsta, ale pragnienie ponownego przeżycia gwałtu. Film oparty na motywach powieści Philippe’a Djiana wywołał kontrowersje, a reżysera odsądzono od czci i wiary za gloryfikowanie kultury gwałtu. Trudno jednak, znając jego wcześniejsze filmy i subtelne lawirowanie w tematach dotykających seksualności człowieka, zarzucać mu coś takiego. Może Huppert dostrzegła w scenariuszu coś więcej od swoich amerykańskich koleżanek (które zresztą uważa za mniej odważne i skłonne od eksperymentów od aktorek europejskich; stwierdziła kiedyś, że nazwanie jej „europejską Meryl Streep” to dla niej komplement, ale aktorki amerykańskie „unikają eksperymentów, na które ona odważyła się na scenie”) i rolę przyjęła, prawdopodobnie równie świadomie jak wówczas, kiedy w 1997 roku odrzuciła propozycję zagrania w „Funny Games” u Michaela Hanekego. „Oczywiście mogłam to zagrać, ale nie chciałam się aż tak poświęcać. A może zabrakło mi odwagi?” – zastanawiała się w jednym z wywiadów. Po dwudziestu latach tej odwagi ma więcej, a widać to w kolejnych rolach, które kreuje. Ostatnio – w „Elle”. Jej Michèle nie jest ofiarą. Jest silna, władcza, cynicznie manipuluje atawizmami i fantazjami swoich pracowników, choć sama zmaga się z traumami z przeszłości. Nie przypadkiem zresztą Verhoeven, szukając aktorki gotowej podjąć to wyzwanie, zwrócił się do Huppert. Francuska artystka słynie z zamiłowania do wcielania się w wewnętrznie skonfliktowane, trudne postacie. Wielokrotnie to udowodniła, a długą drogę, jaką przeszła od prostodusznej, skrzywdzonej Pomme w „Koronczarce” pokazała między innymi w „Pianistce” Hanekego. Reżyser przesłał jej scenariusz, oparty na prozie Elfriede Jelinek, opatrzony adnotacją: „Zobaczysz, to jest gorsze od »Funny Games«!” Huppert jednak nie przestraszyła się roli Eriki Kohut, wybitnej pianistki uwikłanej w trudną relację z matką, ucieczki od dusznego klimatu austriackiej burżuazji szukającej w realizowaniu sadomasochistycznych fantazji. Zagrała brawurowo, a rola przyniosła jej między innymi – poza uznaniem krytyki i publiczności – Złotą Palmę i Europejską Nagrodę Filmową. Kiedy komentowała swój udział w filmie, z charakterystycznym dla siebie dystansem – który pokazała między innymi w „8 kobietach” François Ozona, gdzie wcieliła się w rolę neurotycznej, rozczarowanej życiem kobiety, kpiąc z własnej artystycznej persony – twierdziła, że być może zgodziła się zagrać, bo nie do końca zrozumiała scenariusz. Był w końcu po angielsku. Grała u Claude’a Goretty, Jean-Luca Godarda, Claude’a Chabrola, Josepha Loseya, Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Warlikowskiego i Marty Meszàros – między innymi. Choć od ich pierwszego spotkania jej ulubionym reżyserem pozostaje Michael Haneke, przełomem w jej karierze była współpraca z Chabrolem. W 1978 roku zagrała w jego „Violette Nozière”, gdzie wcieliła się w rolę morderczyni własnych rodziców. Zdobyła wówczas nagrodę dla najlepszej aktorki na Festiwalu Filmowym w Cannes. Grała w jego „Pasji” i „Kobiecej sprawie”, gdzie wcieliła się w rolę Marie Latour, kobiety skazanej na karę śmierci za przeprowadzanie aborcji. Ta kreacja przyniosła jej wiele nagród na festiwalach i umocniła pozycję jako czołowej francuskiej aktorki, która specjalizuje się w trudnych rolach. Trzy lata później zagrała Emmę w „Pani Bovary” tego samego reżysera, zaś w młodszej o trzy lata „Ceremonii” wykreowała niepokojącą postać Sophie, służącej państwa Lelièvre. Otrzymała za nią Cezara. Teraz ta rozpoczęta w 1971 roku błyskotliwa kariera, którą Huppert w pewnej mierze zawdzięcza matce, kibicującej od początku planom córki i dbającej o rozwój jej talentu, może zostać uwieńczona nagrodą Amerykańskiej Akademii Filmowej. U Hanekego po raz pierwszy zagrała w 2001 roku w „Pianistce”, spotkali się też na planie „Miłości”, filmu, który został uhonorowany Złotą Palmą w Cannes w 2012 roku. Austriacki reżyser nie szczędzi jej komplementów. Podziwia jej profesjonalizm i „umiejętność pokazywania cierpienia”. „Z jednej strony cierpienie, z drugiej – zimny intelektualizm. Żaden inny aktor nie potrafi tego połączyć” – powiedział w jednym z wywiadów. Jej zdolność do wcielania się w role komediowe, a także niezwykłą umiejętność do pokazywania bólu, desperacji i rozpaczy, podziwia wielu reżyserów. Jest określana jako „jedna z najbardziej utytułowanych” i „największych” aktorek współczesnego kina. Owa wybitna aktorka, pytana o swój sposób na aktorstwo, mówi, że po pierwsze nie bardzo potrafi robić cokolwiek innego, a po drugie – dla niej to po prostu „sposób radzenia sobie z szaleństwem”. I podkreśla, indagowana o to, jak konstruuje role: „Nie mam problemów z powrotem do normalnego życia. Granie to kreowanie stanów emocjonalnych, które udzielają się widzom, i szybkie pozbywanie się ich. Schodząc ze sceny czy z planu filmowego, zapominam, kim byłam, jestem już sobą.” Tę dwoistość i prawdziwą naturę zawodu aktorki chciała pokazać, wcielając się we wzorowaną na Helenie Modrzejewskiej postać Maryny Załężowskiej z powieści Susan Sontag. Jednak film ostatecznie nie powstał. „Aktorstwo to niewdzięczny temat na fabułę. Jak pokazać coś tak ulotnego? A jednak zafascynował mnie sposób, w jaki Sontag prześwietla psychikę aktorki, proces budowania roli, przypadkowy i chaotyczny. A zwłaszcza ta podwójność ‒ jesteś na scenie gwiazdą, idealnie spełniasz pragnienia publiczności, a jednocześnie wszystko dzieje się poza tobą: pozostaje się przecież zwykłą kobietą, która nie ma nic wspólnego z wielkimi rolami, jakie się gra” – komentowała wówczas. Podkreśla, że na planie rządzi reżyser, ale natychmiast dodaje, że zdarzyło jej się pracować z takimi, którzy za kamerą byli „bezradni”. „Jestem narzędziem, ale narzędziem myślącym” – oświadcza. W życiu i swojej karierze podkreśla rolę przypadku. „Dlatego rzadko bywam księżniczką – częściej jestem żołnierzem, który walczy. Dziś mam oczywiście lepszą sytuację niż dwadzieścia lat temu, ale nie wszystko mi się udaje” – mówi. Ów nagradzany na całym świecie „żołnierz” aktorstwa wojnę prowadzi tylko na ekranie. W życiu prywatnym Huppert, miłośniczka gry na fortepianie i matka trojga dzieci, najbardziej lubi spać. Ale, dodaje, słyszała, że joga jest niezła. Więc może kiedyś spróbuje. Na razie czeka na Oscara. |
Moja pierwsza wizyta w kinie. Miałem 7 lat. Dzisiaj można by pomyśleć, że za późno, ale z perspektywy czasu, chyba cieszę się, że było, jak było. Dlaczego? A dlatego, że pierwszym filmem, jaki widziałem w kinie był… Król lew. Niezły początek przygody z kinem, co nie? Kurczę, to już całe wieki temu… To było małe kino w centrum miasta. Bilety wypisywane ręcznie, starszy pan sprawujący wszelkie możliwe funkcje – kasjera, kontrolera, kinooperatora i sprzątacza. Teraz jest tam sklep meblowy. Ale zmiany zaszły właściwie tylko w środku – na zewnątrz wciąż widać, że to kino. Gdyby się dobrze przyjrzeć, na fasadzie budynku można dostrzec szczątki starych plakatów. Pamiętam, że tamtego dnia siedziałem na sali jak zaczarowany. Nie mrugałem, nie przełykałem śliny, nie czułem, jak drętwieje mi tyłek – patrzyłem w ekran i modliłem się, żeby ten film nie miał końca. Magia. W następnych latach zdarzyło mi się coś takiego co najwyżej kilka razy – w większości przypadków sprawcą również był pan Disney. Te czasy zdawały się bezpowrotnie przeminąć. Kiedy więc usłyszałem o planach wytwórni dotyczących powrotu do starej animacji, niezmiernie się ucieszyłem. Lubię Shreka, Epokę lodowcową, filmy 3D Zemeckisa, no i oczywiście niesamowite pomysły ze studia Pixar. Wszystkie one mają w sobie coś wyjątkowego, ale oglądam je z pozycji dorosłego faceta. Z pozycji kogoś, kto robi sobie 1,5-godzinną przerwę od pracy, nauki, płacenia rachunków i odśnieżania podjazdu. A mnie się marzy, żeby znów poczuć się jak dzieciak… Kino będzie nowe, fotele wygodne, nie będzie słychać dźwięku przesuwanej taśmy. Gdzieś tam obok ktoś będzie jadł popcorn, ktoś inny pisał smsy w czasie seansu. No i ja będę miał te parę zmarszczek więcej pod okiem. Ale to nieważne. Kino to takie miejsce, w którym zdarzają się cuda – liczyłem, że Księżniczka i żaba da mi szansę na taki mini-cud. I wcale się chyba tak bardzo nie zawiodłem…O tym filmie było głośno już od dosyć dawna. I to nie tylko dlatego, że to pierwsza “tradycyjna” animacja Disneya od czasów Rogatego rancza (które, zresztą, złotymi zgłoskami w historii studia się raczej nie zapisało). Wytwórnia zadecydowała, że kolejną księżniczką, tak już charakterystyczną dla ich produkcji, będzie czarnoskóra dziewczyna. Ten fakt wywołał o wiele większe zamieszanie niż powrót Disneya do techniki, która, jak się wydawało, umarła już śmiercią naturalną. Po pierwszych materiałach promocyjnych wybuchły protesty. Okazało się bowiem, iż książę będzie biały. “Czarny książę – to już by było zbyt wiele?”, “Czy miłość dwójki czarnoskórych nie jest wystarczająco atrakcyjna?” – w mediach wrzało. Sprawę pogorszył fakt, iż księżniczka nosić będzie “niewolnicze, murzyńskie” imię Maddy. Nawet osadzenie akcji w Nowym Orleanie początku XX wieku nie spotkało się z pozytywnym przyjęciem – stwierdzono, że tylko podkreśla ono rasowe uprzedzenia… Ostatecznie wytwórnia zdecydowała się na zmianę imienia głównej bohaterki na Tiana. Korekcie uległ też sam tytuł filmu. Zamiast “Żabiego księcia”, kojarzącego się jednoznacznie z baśnią braci Grimm, postawiono na Księżniczkę i żabę – jednakowo wyróżniając obie postaci (i oba kolory skóry). Dziś, kiedy film można już oglądać, cały ten szum wydaje się być po prostu śmieszny. Tiana wcale nie jest księżniczką – to ambitna kelnerka pracująca na dwóch etatach, by móc spełnić marzenie swojego ojca i otworzyć własną restaurację. Książę natomiast, to… głupek. Odcięty od pieniędzy przez rodziców, szuka bogatej żony, by stać się jej utrzymankiem. W życiu wybiera tylko drogi na skróty, jest lekkoduchem i strasznym naiwniakiem. Mamiony obietnicami bogactwa, daje się nabrać czarnoksiężnikowi, który zamienia go w żabę. Gdy podczas balu maskowego przebrana za księżniczkę Tiana próbuje zdjąć z niego urok przez pocałunek, sama zamienia się w zielonego płaza (bo w końcu tylko prawdziwa księżniczka ma moc “odczarowywania”). No i zaczyna się zabawa… A zabawa jest naprawdę przednia. Konfrontacja charakterów pracowitej, rozsądnej Tiany i hulaszczego księcia Naavena została tu świetnie ukazana. To taka fajna, zadziorna para. Bez dwóch zdań czuć między nimi żabią chemię. W dialogach nie ma już ciągłych nawiązań do świata polityki czy show-biznesu. Jest po prostu zabawnie, zgryźliwie i z uroczym “pazurem”. Są tu też sympatyczne postaci drugoplanowe (z moją ulubioną Charlottą – rozentuzjazmowaną nimfo… eee księcio-manką o aparycji Marilyn Monroe) oraz czarny charakter pierwszej klasy. Człowiek Cień naprawdę potrafi przerazić – Cruelli De Mon i wiedźmie Urszuli przybył równie potworny kompan. Ale świetnie rozpisane postaci to nie jedyna zaleta tej produkcji. Najważniejszy jest w niej klimat. Ręczna animacja ma w sobie coś takiego, co pozwala widzowi bardziej wtopić się w przedstawiany na ekranie świat. Po prostu czuje się pracę, jaka została włożona w stworzenie tego, co mamy przed oczyma. Każda postać to “dziecko” danego rysownika – dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Myślę, że podświadomie docenia się ten wysiłek i zauważa, jak bardzo kochane są poszczególne postaci – aż w końcu przechodzi to na nas samych.
księżniczka i żołnierz cały film